1952
Dzięki uprzejmości red. Aleksandra Goska otrzymaliśmy zapis wywiadu z członkiem klubu, kol. Gerardem Błaszkiewiczem – opisującym jak wyglądała pierwsza edycja Błękitnej Wstęgi.
Oj, działo się!
PIERWSZA BŁĘKITNA
To jedyny wyścig w sezonie rozgrywany w tzw. formule australijskiej. Startować może wszystko co pływa, a wygrywa najszybszy.
Formuła Błękitnej Wstęgi nie zmieniła się praktycznie od pierwszych regat w 1952 roku.
Organizatorem była Sekcja Żeglarstwa Zrzeszenia Sportowego „Stal”. Sport ówczesny oparty był właśnie na strukturze zrzeszeń branżowych.„Stal” była zrzeszeniem stoczniowym – żeglowali w jej barwach pracownicy stoczni Gdańska i Gdyni.
Uczestnikiem pierwszej „Błękitnej” był pan Gerard Błaszkiewicz. Płynął w załodze zwycięskiego jachtu „Kormoran”, prowadzonego przez Edmunda Bramińskiego.
Trasa pierwszej „Błękitnej Wstęgi” była nieco dłuższa od dzisiejszej. Start z redy basenu żeglarskiego, zawsze na Sopot. Boję zwrotną przy molu mijali lewą burtą , dalej w kierunku Gdańska. W rejonie toru podejściowego do portu zwrot na Hel, kolejny zwrot i powrót do Gdyni.
„Najbardziej efektowny był finisz” – wspomina Gerard Błaszkiewicz – „na środku wejścia południowego do portu, jakby na przedłużeniu Skweru Kościuszki, stała boja. Jachty wchodziły prawą stroną kanału, na środku Basenu Prezydenta, mniej więcej na wysokości miejsca postoju „Daru Pomorza” kolejna boja. Trzeba ją było minąć lewą burtą, zwrot o 180 stopni i powrót do wyjścia południowego. Między boją a brzegiem, tam gdzie dziś stoi wieżyczka Informacji Turystycznej rozpięta była błękitna wstęga. Pierwszy jacht zrywał wstęgę, jak na bieżni, i wygrywał. To były emocje!”
Wszystko działo się na oczach tłumów zgromadzonych na Skwerze. To był prawdziwy popis sprawności w manewrowaniu. Jachty wchodziły na pełnym wietrze, pracowita halsówka na kanale i później na basenie, wyjście na boje, zwrot i powrót pod wiatr. Wyłącznie na żaglach. Na Skwerze Kościuszki specjalnie instalowano na te regaty nagłośnienie i spiker komentował wszystko co działo się na trasie i samą walkę na finiszu.
W tej pierwszej „Błękitnej Wstędze” startowały jachty z Pucka, Gdańska i oczywiście z Gdyni – flotylla obstawiająca zresztą praktycznie wszystkie regaty. To były dla całego środowiska główne wydarzenia sezonu.
„Kormorana” prowadził kapitan Bramiński. Pracował w Centralnym Biurze Konstrukcji Okrętowych. To był zapalony żeglarz. Gonił nas ostro – tylko „wybierz ! poluzuj !” – ciągłe komendy, sam ciągle przy sterze. „Kormoran” był jachtem poniemieckim. Szybki, drewniany oczywiście, pokład z sosny kanadyjskiej, żagle bawełniane. W załodze było nas siedmiu. Nie wszystkich już pamiętam – na pewno był Janusz Krawczyński, Jerzy Skorzyński, Roman Persch – ten był od nas, z Gdyni. Reszta z Gdańska.
Sam wyścig to była święta wojna. Każdy chciał wygrać, wszyscy kombinowali, stosowali najdziwniejsze patenty. Chłopaki z kocami stali na pokładzie. Rozwieszali dodatkowe płótna pod bomem. Łapali wiatr. Balastowanie też było niecodzienne. Dzisiaj przepisy nie pozwalają już na takie sztuki jak wychodzenie za burtę na przeciwwadze, wywieszanie się na linach. Wtedy wszystkie chwyty były dozwolone, nie wolno było tylko używać wioseł – co by to zresztą dało – no i silników, ale wtedy i tak jachty ich nie miały. Załogi nawzajem się pilnowały.
Żeglarstwo to był mój świat, mój dom. Dom w sensie dosłownym, bo mieszkaliśmy w klubowym baraku na basenie żeglarskim. Ojciec, Franciszek był pierwszym po wojnie bosmanem w „Stali”.
Wygraliśmy na „Kormoranie”, drugi był „Monsun”. A bezpośrednio po regatach żeglarska biesiada. W klubie kotły z grochówką, bańki z herbatą. Wszystkie załogi znosiły do hangaru żagle, osprzęt, elementy wyposażenia, bo tymi regatami kończyliśmy sezon.”